featured image

Niech żyje Nekromantik! | Mateusz Górniak

Dodaj do siebie gwieździstą noc, rześki wiaterek i letnią szajbę, która mówi: o jaki piękny czas, wszystko możecie, wszystko róbcie. Co zrobili chłopcy? Wypili kilka piwek. Jednego pęcherz ganiał z pasją gry w berka i obsiurał sobie biedak jasne, materiałowe spodnie. Drugi pokazywał mu palcem plamy siurów, tarzał się przy tym ze śmiechu. Potem chłopców dopadło roztkliwienie i kiedy nie biegali z peniskami za krzaki, to wspominali mamusie, koniki na biegunach, zestawy lego i swoje domki, gdzie dym z komina, pies przy płocie i babuszka w oknie.

Kapsle pstrykały, a chłopaków kręciła w kółko nostalgia. Zaczęli od stodoły z wprawionymi pożydowskimi drzwiami, a doszli do opowieści o zwierzakach-patronach dzieciństwa. Ich pierwszych i najważniejszych Patronusach, legendarnych pupilach, co takie to już się nie urodzą, bo taka indywidualność to tylko raz w biegu historii i tylko na ich podwórkach. Jamnik jednego taki był bystry, że uzależnił się od telewizji, a potem wyszedł z tego bagna i wrócił do spokojnej egzystencji psa-parówki z przekonaniem, że chwilami było pięknie, ale chyba jednak gra niewarta świeczki. Labrador drugiego taki był pierdolnięty, że wygrzebał labradora-przodka i biegał wokół domu z kością udową w pysku. A cała rodzina za nim, nawet babuszka scyborgowana sztucznym biodrem.

Chłopakom taka ilość piwek i nostalgii zostawiła bekanie, bolące brzuchy, wypryski na skórze, bolącą głową i suchość w gardle. Chłopaki to ja i mój kochany Piotrek, a niedostrzeżony wcześniej sens tej jednej-z-wielu-historii nostalgicznego chlipania piwa brzmi: weźcie się, kurwa, wsłuchajcie w mityczne przesłanie psów-legend dzieciństwa i może dostaniecie życiowe credo zamiast kolejnej pornostalgicznej gadki-szmatki, że jaki piękny był ze mnie bobas, a dzieci lat 90’ to miały kolorowe ciuszki i oczy czerwone od oglądania telewizji. Bo, wiecie, ja się w swojego labradora wsłuchałem i w jego profanatorskim kopaniu w ziemi widzę całkiem-całkiem zgrabną strategię radzenia sobie z pochodzeniem.

Przesłanie Pana Blabladora rymuje mi się jak cholera ze „strategiami artystycznymi” Jorga Buttgereita, pięknego umysłu zza naszej zachodniej granicy, reżysera, który czuje korbę historii jak psiak brudne majtki przychodzącego w odwiedziny wujka. Chłopiec wyglądający na grzecznego braciszka Klausa Kinskiego od maleńkości chodzi z tatą do kina. Ale nie Bergman, Fellini w inteligenckich ośrodkach Berlina, a japońskie monster movies, niezdrowe przysmaki i klimat podupadłych, przeciekających bud z rzędami krzeseł i ekranem. No i do tego stolica Niemiec końca lat 60’, gdzie lepiej nie pytać jak mamusia poznała tatusia, czemu dziadzia taki zamknięty w sobie, od kiedy podstarzałej sąsiadce tak się powodzi i jakie były niegdysiejsze śniegi. Tak oto małemu Jorgowi wykluwa się w głowie brudne uniwersum, które później zamieni na „J.G’s Horror Heaven”, gdzie Kapitan Berlin napierdala Hitlera, a z każdej nory wyskakuje śmiecio-straszydło. Pierwsza kamera 8mm to okazja do poświrowania z grupą przyjaciół na śmietniku kultury, ale kiedy amatorska frywolność przestaje wystarczać, pojawia się projekt, a za nim debiut z prawdziwego zdarzenia i fama pierwszego pojeba w Niemczech (niniejszym przepraszam Herzoga).

Jaki to projekt? Parzenie dziecięcej wścibskości z nachalną transgresją, formowanie sfory powykrzywianych bękartów świata VHS-ów, aż wreszcie – poszukiwania na froncie realizmu brudnego jak dworcowy kibel. A do tego wiara w narracyjną lekkość, werwa psiaka penetrującego dziury niewygodne dla ordnung-muss-sein obywateli i rozbrajanie kamerą wszelkich form samozadowolenia.

Nekromantik, debiut & opus magnum w jednym, zaczyna się od niemiecko-działkowej sielanki. Równo przystrzyżone krzaki, dorodne owoce i pan w ogrodniczkach opiętych na piwnym bebzolu. A potem muzyczka, pif-paf, głupia, przypadkowa przemoc i pojawia się trup. To scena-wykładnia żywiołu Buttgereita. Pieścić kadry i światy, a potem furiacko je rozbrajać. Równolegle pojawiają się wielkomiejskie wyrzutki w niskoczynszowej norze; ona kocha powab kolorowych pism, on piwo po szychcie w przedsiębiorstwie zajmującym się usuwaniem zwłok. Ona i on tworzą parę, ale do pełnokrwistego love story czegoś im brakuje. Czego? Trupa, którego on przynosi z pracy i tak oto zaczyna się szereg upojnych nocy.

Transgresyjna szarża dla samej szarży? Pewien filozof uważa, że wytarzanie się w gównie przed rodzicami niczego nie wnosi, ale to zawsze coś. Ale nie z tej bajki jest Buttgereit, dla którego nekrofilskie love story to płodna zabawa bez końca. Co reszta tak silnie chce zakopać głęboko pod ziemią, to Jorg beztrosko bierze do roztańczonej gore-gromadki. Wychodzi na swoje podwórko i widzi sytych ogrodników z piętnem hitleryzmu, tabuizowane namiętności outsiderów i światy poupychane w kątach uporządkowanej, mieszczańskiej rzeczywistości. A potem tańczy z nimi w leciutko opowiedzianej love story, bo i on wie, że nie ma to jak beztroska gawęda o smutkach i romansach.

No to teraz morał tych historyjek w trzech aktach. 1. Wsłuchujcie się uważnie w wasze Patronusy, tyle mają do powiedzenia. 2. Pompujcie swoje miasta i wsie do granic możliwości, pompujcie je w VR-owych ruchawkach i innych takich, szukajcie w nich dziurek, wejść i wyjść, gdzie czekają historie jeszcze wam nieopowiedziane i łaszące się do opowiedzenia. Zaglądajcie przez szyby rozstawionych po waszych dzielniach radiowozów, pukajcie do ruder, śledźcie powykręcanych gostków, bo to oni są solą tej ziemi i to oni taszczą najseksowniejsze love story pod słońcem. 3. Wyhodujcie sobie psią nogę, podnieście ją wysoko i puśćcie spod niej strugę uryny na ckliwą nostalgię.

Obraz: Nikita Krzyżanowska

Comments are closed.